Ciężko mi zacząć. Cały
dzień czytam, zamiast pisać i nie mogę się zebrać. Ale już się ogarniam. Już,
już.
Wszystko zaczęło się
dawno temu, kiedy do sprzedaży weszła pierwsza pula biletów. Oczywiście nie
załapaliśmy się na te najtańsze, temat umarł na jakiś czas. Line-up stopniowo
się zapełniał, ja powoli traciłam ochotę na wyjazd, bo nic jakoś szczególnie mnie
nie interesowało.
Bejsbol z karimaty i niebieski ogon |
Zeszłoroczne wspomnienia jednak wygrały i Mój Kochany Braciszek kupił mi bilety na urodziny (i przy okazji sobie). Do wyjazdu było prawie pół roku, a po drodze miliony
innych atrakcji, więc nie czekałam na Czad jakoś szczególnie. Jak zwykle czas
minął za szybko i teraz… prawie odliczam do kolejnego lata.
Ostatecznie
wyruszyliśmy w trójkę – z Michałem, moim młodszym bratem numer jeden, i Fugim –
kuzynem, roboczo nazywanym młodszym bratem numer dwa. Nigdy nie byliśmy skazani tylko na siebie tak długo, obawiałam się ewentualnych dramatów, na szczęście
(niemalże) obyło się bez ofiar.
Podróż… cóż.
Prawdopodobnie tylko ja mogę zaplanować wycieczkę z Gdańska do Dębicy przez
Wrocław. Bardzo fajnie to wygląda na mapie, jeszcze fajniej jest w tym uczestniczyć.
Jedyne 14 godzin, nieprzespana noc i jesteśmy.
Przesiadka w Poznaniu |
Wspaniałych decyzji
ciąg dalszy: postanowiłam, że zgodnie z tradycją pójdziemy do Straszęcina z
Dębicy pieszo. Więc poszliśmy. Słońce grzało coraz mocniej, bagaży nie ubywało,
drogi też niespecjalnie. Ktoś zaczął na nas trąbić. Uczynny straszęcinianin
postanowił podwieźć nas na teren festiwalu. Jak się okazało robi tak co roku,
jego synowie też jeżdżą na takie imprezy, a on chętnie pomaga innym. Cud.
Organizacja nie
poprawiła się od zeszłego roku, niektóre rzeczy rozwiązane były słabiej niż
poprzednio. Wejście na pole namiotowe znacznie dalej, niż ostatnio, nakaz
noszenia opasek na prawym nadgarstku (totalny absurd), zakaz wnoszenia napojów
(co z tego, że oficjalny regulamin mówił inaczej) i ciągłe kontrole. Mnóstwo
drobnych rzeczy, które utrudniają życie. Na szczęście nie było to nic
wielkiego, chociaż jak sobie czytam komentarze niektórych, to mam wrażenie, że
przeszli tam piekło. Nie chce mi się wierzyć w niektóre rzeczy i tak sobie
myślę, że każdy ma trochę swój własny festiwal.
Zwiedzamy Dębicę |
Sąsiedzi udali się nam
po raz kolejny. Co prawda nie mam pojęcia jak wyglądali, ale słuchałam ich
nocami i o porankach, a ich teksty zostaną ze mną na długo. Cytować nie będę,
bo bez kontekstu to nie to samo. Jako sąsiada mieliśmy też Kapitana –
festiwalową gwiazdę i jego ekipę. Jeśli byliście, to nie wierzę, że nie wiecie
o kogo chodzi.
Szkoda, że przenieśli
strefę relaksu i kino. Punkty gastronomiczne były chyba trochę lepsze, ich umiejscowienie też nie najgorsze. Tylko jakoś tak smutno, że teren Czadu się kurczy, a sama
impreza nie rozwija się w lepszym kierunku. Drodzy organizatorzy, wciąż kupa roboty
przed Wami.
Tegoroczny program nie
powalał, odbiło się to też niestety na frekwencji – nawet połowa pola
namiotowego nie była zapełniona. Nie chodzi nawet o to, że zespoły były
słabsze, niż rok temu, to już kwestia gustu, ale zabrakło jednak czegoś, co
przyciągnęłoby naprawdę dużo osób. Z i tak kameralnego festiwalu, zrobił się
jeszcze bardziej kameralny.
W Straszęcinie jest
upalnie, w Straszęcinie jest zabawnie, w Straszęcinie jest błogo. No i bardzo,
bardzo, bardzo dobrze muzycznie. A to jest przecież podstawą udanego festiwalu.
Ok, nie znałam znacznej
części zespołów. Nie miałam pojęcia czego się spodziewać po większości kapel. I
bardzo dobrze. Serio, polecam takie eksperymenty. Jestem otwarta na muzykę, ale
takie koncerty w ciemno, otwierają jeszcze bardziej. A brak oczekiwań równa się
brak rozczarowań. Chyba, że pozytywnych. Mam też złą wiadomość – byłam na
wszystkich koncertach, nie wszystkich w całości, ale będzie przynajmniej jedno
zdanie o każdym. Możecie parzyć herbatę.
Hejka |
DZIEŃ 1
Zaczęło się z
przytupem. Russkaja dała idealną
porcję energii na początek dnia i festiwalu. Nie mogło być lepiej, ale szkoda,
że zespół nie grał na głównej scenie, o innej godzinie. Był to, moim zdaniem,
najlepszy koncert tego dnia, a podejrzewam, że wiele osób go nie zobaczyło. Enter Shikari był kolejnym mocnym
punktem dnia, ale też miałam poczucie, że to trochę nie to miejsce i czas.
Atmosfera iście open’erowa. Damian
Syjonfam – moja wakacyjna reggae miłość. Jego piosenki weszły mi głowę
przez woodstockowych sąsiadów, którzy zapętali jego płytę. Na co dzień nie
słucham takiej muzyki, ale koncert zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Z
resztą reggae ma w sobie coś takiego, że
jest się upalonym od samego słuchania. Zwłaszcza na żywo. Dzień reggae trwał w
najlepsze Dub Inc i Anthony B. dali przyzwoite koncerty,
chociaż zagraniczne teksty nie trafiały do nas tak bardzo i powoli zaczynaliśmy mieć przesyt specyficznego klimatu. Sporym rozczarowaniem (miało nie być
rozczarowań, wiem) okazał się koncert NOFX.
Wokalista prawdopodobnie próbował być zabawny, niestety z każdym „żartem”
robiło się coraz żałośniej. Więcej było gadania, niż grania, a granie też nie
powalało. Chyba rzeczywiście granie punk’a powinno mieć ograniczenia wiekowe.
Braku bielizny szanownego artysty nie skomentuję. Wyszliśmy przed końcem. Fiddler’s Green – bardzo klimatycznie i sentymentalnie.
Irlandzkie rytmy, które zdecydowanie zasłużyły na miejsce na głównej scenie. W
przeciwieństwie do Pennywise, który
może nie był tak słaby jak NOFX, ale na tyle słaby, żeby nas znudzić. Bez żalu
wróciliśmy na pole… znaczy Dwór Namiotowy (przecież nie jesteśmy w Krakowie!).
DZIEŃ 2
W piątek publiczność
rozgrzewał polski zespół Molly Malone’s.
Szkoda, że mieli tak mało czasu, bo ledwo zaczęli grać, a już musieli
zejść ze sceny. Godnie zastąpiła ich Wiewiórka
na Drzewie – naprawdę ciekawa, otwarta kapela, z oryginalnym stylem. Na Ensiferum bawiłam się, nie wiedzieć
czemu, bardzo dobrze, chociaż śmieszą mnie ostatnio metalowe klimaty. Koncert
dobry. Nadszedł czas na Sexbombę.
Ach, ta atmosfera. Fajna podróż w czasie, super zagrane, ale… Z koncertu
zapamiętam tak naprawdę jedną rzecz. Parę, która za bardzo wzięła do siebie
nazwę zespołu i serio, trudno było na nich nie patrzeć. Trochę się martwiłam o
rozwój sytuacji, bo bawili się zbyt dobrze, jak na środek dnia i
miejsce publicznie. Ale nie powiem, było to pewnym urozmaiceniem. Hollywood Undead, czyli krótka historia
o tym jak zrobić show, dzięki obecności pięciolatka na scenie. Był to prawdziwy
fan – koszulka, te sprawy. Zespół usilnie próbował nawiązać kontakt z Pinkalem
– Michałem, ale bariera językowa była nie do przejścia. Dopiero na pytanie Are you drunk? chłopiec skinął głową.
Było to tak komiczne, że nie mogłam wytrzymać ze śmiechu. Szkoda, że nie ma
żadnych nagrań, bo dzieciak był bezbłędny. A koncert całkiem spoko. Farben Lehre – występ pod hasłem:
przypomnijmy Fugiemu, że za chwilę matura. Szczerze współczuję. Gwiazda
wieczoru – Nightwish. Zdecydowanie
klimaty Filipa. Metal z symfonicznymi wstawkami i kobiecym wokalem
nieszczególnie do mnie trafia (z wyjątkiem Within Temptation), ale koncert i
aktualną wokalistkę odebrałam bardzo pozytywnie. Przyszedł czas na Myslovitz. Miałam to szczęście, że
załapałam się jeszcze na jeden z koncertów z Rojkiem i strasznie się z tego
cieszę. Rozpoczęli przydługim, psychodelicznym wstępem, a potem polecieli z
klasycznymi hitami. Niby było ok, ale jeśli grupa miała charakterystycznego wokalistę
i nagle zastępuje go kimś innym, jest specyficznie. Trudno mi to ująć w słowa,
chyba po prostu brakuje w tym autentyczności. Ale nikt nie przyłączył się do
Michała, krzyczącego Gdzie Rojek?. Mały-wielki finał dnia, czyli Kabanos. Jeśli mowa o prawdzie i
autentyczności, to Kabanos jest dla mnie jej uosobieniem. Mają w sobie coś
takiego, że kupuję to w stu procentach. Chcę jeszcze raz.
DZIEŃ 3
Trzeci dzień i
szaleństwo Rozbujanych Betoniar.
Pogo, pełne słońce i punk – dobry początek kolejnego festiwalowego dnia. Neonfly – nie mam pojęcia z czego to
wynikało, ale frekwencja na koncercie była tak przerażająco niska, że w życiu
nie było mi aż tak żal żadnego zespołu. Gdyby jeszcze było słabo, ale nie. Oryginalny
wokal, świetnie zgrany zespół, wyróżniający się muzycy, którzy nie odpuszczali
nawet na minutę. Były świetne solówki, był show i naprawdę… Szkoda mi ich jak
mało kogo. Pull the Wire, czyli
kolejna przerwa na polski punk. Pozytywnie. The Dreadnoughts – zdecydowanie koncert dnia i jeden z najlepszych
całego festiwalu. Ach te polskie akcenty, ach te polskie przekleństwa!
Genialnie. Lipali, czyli jedna z
dwóch grup Tomasza Lipnickiego, występująca na Czadzie. O ile muzycznie do mnie
trafia, tak od filozofowania wokalisty między piosenkami, też mnie trafia, ale
szlag. Nie mam pojęcia dlaczego, ale koszmarnie mnie irytuje. AVANTASIA – teoretycznie jedna z
największych gwiazd festiwalu, której fenomenu totalnie nie rozumiem. Roboczo
nazywam takie granie kicz metalem, a sam zespół zapamiętam jako ten, który ma
więcej wokalistów, niż charakterystycznych utworów. Ale co kto lubi,
obiektywnie przyznaję, że grali przyzwoicie. Tylko, dlaczego tak długo?
Zdążyliśmy zobaczyć godzinę koncertu, zjeść kolację w namiocie, wrócić i…
koncert wciąż trwał. Fani na pewno byli zachwyceni. Konflikt – przerwa na słowacki punk, koncert, który słabo pamiętam. The
Exploited, czyli kontynuacja cyklu punk dla emerytów. Przepraszam, ale
strasznie ciężko się na to patrzy. Nie mam nic przeciwko dojrzałym muzykom, ale
po prostu pewne rzeczy przestają być autentyczne w pewnym momencie życia. Żeby
bardziej zobrazować sytuację – można śpiewać o nienawiści do szkoły w wieku
sześćdziesięciu lat, ale serio… kto to kupi?
Typowe rodzinne ujęcie |
DZIEŃ 4
Ostatni dzień
wielkiego-małego festiwalu. Worldly Savages
– bardzo przyjemny, pozytywny występ serbskiej grupy, który niestety
przesiedzieliśmy. Warto jednak było oszczędzać siły na Royal Republic. Uwielbiam taką energię, uwielbiam takie poczucie
humoru. Genialny wokalista, który idealnie podsumował smutnych metali z
pierwszych rzędów i ludzi siedzących w cieniu. Cały koncert tańczyłam i jeśli
będę miała kiedyś okazję, chętnie bym to powtórzyła. Świetny występ. Illusion, czyli Tomasz Lipnicki po raz
drugi. Ku mojej radości, tym razem mówił trochę mniej. Podobało mi się
bardziej, niż Lipali. Polskich akcentów ciąg dalszy. Perfect widziałam na żywo pierwszy raz i był to chyba polski
koncert, na który czekałam najbardziej. Początkowo pojawiały się problemy z
nagłośnieniem (co niestety zdarzało się na scenie głównej, mała była
nagłośniona idealnie, pomijając jeden wyjątek, kiedy nagłośnienie wysiadło
całkowicie), ale… jest to jeden z tych zespołów, do których mam sentyment i
cieszę się, że w końcu dotarłam na ich występ. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji –
naprawdę warto. Oprócz dobrej muzyki, pojawiła się ciekawa oprawa wizualna. No
i Panowie Hektorzy – ochroniarze bawiący się w wodzirejów – bezcenne. Mela Koteluk. Tego koncertu też długo
nie zapomnę, nie tyle przez występ Meli (chociaż starała się, jak mogła,
budować atmosferę). Zapamiętam trzy rzeczy. Chłopaka przy barierkach, który
wydzierał się, wyznając miłość wokalistce (i namawiał nas, żeby się do niego
przyłączyć, po czym stwierdził, że za mało pijemy). Dziewczynę, która wydawała
z siebie przeraźliwie długie piski, o tak wysokich tonach, że byłam przekonana,
że ogłuchnę (kiedy nie krzyczała, nagrywała snapy ze swoim chłopakiem – ach,
jak fajnie być na koncercie). No i po trzecie pogo. Serio, pogo. Ktoś dobrze
podsumował to zdaniem Najlepsze pogo na
Meli Koteluk, na jakim byłem. No, raczej. Najwierniejsze rzesze fanów
przybyły na Sabaton. Wybierałam się
na ich koncert dawno, dawno temu, ale nie dotarłam. Wtedy zależało mi bardziej,
ale teraz i tak bawiłam się całkiem nieźle. Chociaż muzyka chyba miała dla mnie
mniejsze znaczenie, niż zabawne momenty takie jak wykrzykiwanie w stronę
wokalisty hasła: Jeszcze jedno piwo!.
No i szaleństwa mojego Braciszka. Prawdopodobnie zachowywaliśmy się, jak ludzie
pod wpływem nielegalnych substancji. Ale może tylko tak mi się wydaje. Na dobre
zakończenie Che Sudaka.
Optymistyczny akcent. Alborosie też
grał przyzwoicie, ale reggae o tej godzinie nie było najlepszym pomysłem.
Powoli wracaliśmy do festiwalowych domków, a Czad festiwal 2016 przeszedł do
historii.
Koniec? |
Jest coś takiego w tym
miejscu, że chce się tam wracać. Zawsze upalnie, zawsze beztrosko, zawsze
optymistycznie. Zawsze dobrze. Słyszałam plotki, że to ostatni Czad Festiwal w
Straszęcinie. Mam nadzieję, że nie, bo jeśli przeniosą go w inne miejsce, nie
będzie to już to samo. Wiem, że wiele osób nie podziela mojej opinii, ale
kurde… Czad jest moim festiwalem, niezależnie od tego, jakie zespoły się tam
pojawią.
Wymyśliłam ostatnio, że
przeprowadzimy się do Straszęcina. Filip będzie rolnikiem, Michał proboszczem,
a ja Królem Polski (wiecie, że to miasteczko ma swojego króla? W Google
znajdziecie fotki jego domu). Nie wiem za bardzo, co można tam robić w ciągu
roku, ale w tym momencie, to całkiem atrakcyjna wizja.
Jakiś czas temu
myślałam o tym, że nie mam żadnych uzależnień. Ale chyba muszę jednak wrzucić
koncerty i festiwale na początek tej listy. Niby jak miałabym z tego zrezygnować? Póki mam na to pieniądze i zdrowie, to nie mam zamiaru.
Czy pojadę na Czad
Festiwal za rok? Oby. Mam nadzieję. W sumie, już mogę się pakować. Do
zobaczenia w Straszęcinie.
Zostań ze mną na dłużej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz